Opowieść o Księciuniu

Posted on śro 20 lutego 2019 in misc

Przed Księciuniem

Pracując w pewniej firmie telekomunikacyjnej, natknąłem się na typa, o którym chciałem napisać. Dla potomnych, ale też i dla siebie. Żeby wspominając po latach, mieć dowód na to, że pamięć mnie nie zawodzi i to wszystko naprawdę miało miejsce.

Firma, o której mowa, popadła w lekki kryzys i zarząd postanowił temu zaradzić, sprowadzając nam Księciunia, który dopiero co pracował u Wielkiego Operatora Telekomunikacyjnego. Wydawałoby się - przepis na sukces! Jednakże ...

Księciunio przybywa ... Księciunio przemawia.

Księciunio zaczął niewinnie: to porozmawiał z tym, to porozmawiał z tamtym; podkreślił wielokrotnie, że bardzo szanuje nasz wkład w to, co zbudowaliśmy, bardzo ceni sobie wieloletnich pracowników i w ogóle był taki miły i fajny.

Przez dwa miesiące uśpił naszą czujność, a następnie zorganizował imprezę integracyjną. Normalnie plan każdej integracji jest taki: obiad, pogadanka, kolacja i wreszcie impreza, która jest najważniejszym punktem programu. Pogadanka jest do rytualnego odbębnienia, nikt tego nie traktuje poważnie -- pół godziny i po krzyku.

Ale nie doceniliśmy zawodnika. Księciunio jak zaczął o 14:00 - to o 18:00 ... wyczerpała mu się bateria w laptopie.

Normalnego człowieka naszłaby refleksja, że może za długo gada. On jenak posłał do pokoju po zasilacz i jeszcze gadał dobrą godzinę. Przerwał tylko dlatego, że głośno domagaliśmy się zakończenia, bo nam kolacja zaraz przepadnie. Bardzo był niepocieszony, ale jakoś przełknął tę zniewagę.

A co to była za przemowa ... 5 godzin, w czasie których opowiadał nam o naszych dziełach, tak że jasne się stało, że nie tylko nie ma pojęcia o rzeczach, którymi zajmuje się firma, ale wręcz nie ma pojęcia w ogóle o IT.

Blockchain

W czasie tego spotkania ujawniła się obsesja na punkcie blockchainu. Nie wiadomo po co i dlaczego, ale uparł się, że wchodzimy w blockchain. Jego hasłem było Blockchain - my już tam jesteśmy. Oczywiście - nie byliśmy, nie mieliśmy zielonego pojęcia o blockchainie, nie mieliśmy pojęcia jakie moglibyśmy mieć zastosowanie blockchainu w naszej firmie. Nie przeszkodziło to Księciuniowi zatrudnić zewnętrznego specjalisty od blockchainu i jeździć z nim po całej Polsce z wykładami na ten temat. Nota bene - koniec końców temu specowi ponoć nie zapłacił (patrz lojalność).

Stopka, lista, rejestracja czasu,

Zaraz po tej integracji były Święta, potem pojechałem na urlop, wracam w sumie po dwóch tygodniach nieobecności i ... nowa rzeczywistość! Księciunio rozwinął skrzydła i zaczął odlatywać.

Zgadnijcie co jest najważniejsze w firmie IT w lekkim kryzysie? Stopka, szyfrowanie dysku i rejestracja czasu. Ze szczególnym naciskiem na stopkę. Omawianie stopki i szyfrowania dysku dominowało przez miesiąc wszystkie wtorkowe spotkania (patrz festiwale bezpdroduktywności).

Wymyślił też, że będziemy rejestrować czas spędzony na zadaniach. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Nadzwyczajna jest metoda. Otóż - dziennie trzeba było wysyłać trzy maile:

  • jeden - na remote@naszafirma.pl o temacie "start",
  • drugi - na remote@naszafirma.pl o temacie "stop",
  • trzeci, na remotework@naszafirma.pl, listę zadań w postaci CSV, w formacie mniej więcej takim:
    lp; klient; zagadnienie; liczba godzin;
    1; klient a; poprawka listy klientów; 4;
    .
    .
    TOTAL: 8h

Codziennie, kurwa codziennie, musieliśmy robić ręczne dzierganie CSV do treści maila.

Na początku myślieliśmy, że skończy się tak, jak ze wszystkimi poprzednimi próbami wprowadzenia rejestracji czasu na przestrzeni ostatniej dekady, czyli: dyrektor zobaczy, że opór materii jest duży i odpuści. Ten nie odpuścił! No to próbowalismy choćby wynegocjować, żeby to zrobić w jakiś ludzki sposób, przyjęty na całym w świecie. Przecież są tysiące systemów rejestracji czasu, od dedykowanych do tego, po zintegrowane z bugtrackerami. Ponownie nie doceniliśmy przeciwnika. Padł argument najpierw zastosujmy się do tego co jest, a potem pomyślimy czy nie zmienić i to był koniec dyskusji.

Odporność na argumenty,

Księciunio jak coś wymyślił, to trzymał się tego z podziwu godną konsekwencją. Nic nie mogło go skłonić do zmiany raz powziętego zamiaru.

Ustawił zasady pracy zespołu i nazwał je szumnie modelem Team1. Jeżeli ktoś zgłaszał, że te zasady nie trzymają się kupy, to najczęściej to ignorował i po prostu szedł z tematem dalej. Ewentualnie mówił coś w stylu najpierw zastosujmy i sprawdźmy jak to działa, a potem możemy to zmieniać.

Sądzę, że nie jest w stanie intelektualnie ogarnąć zmieniających się parametrów i jeżeli jego idea zderza się z rzeczywistością, wtedy to rzeczywistość musi dostosować się do pomysłu, bo jej łatwiej.

Co więcej, każda dyskusja z nim spełzała na niczym, ponieważ zawsze przeradzała się w długą, męczącą, godzinną "dyskusję", głównie tyradę Księciunia, której nie dawali rady zdzierżyć nawet najwytrwalsi (patrz nowomowa). Koniec końców, nikt się nie decydował na zgłaszanie uwag do czegokolwiek, żeby uniknąć bezsensownych sporów, które i tak spełzłyby na niczym ...

sposób ustalania czegokolwiek

... co kończyło się tym, że tacito consensu wszyscy godzili się na każdą bzdurę. Raz na jakiś czas, żeby nie było tak jednogłośnie, ten czy ów zdecydował się na jakiś bezsilny głos protestu, ale nie miało to żadnego praktycznego znaczenia.

Typowy sposób ustalania nowych ciekawostek:

  • Najpierw na jednym spotkaniu mimochodem napomyka o czymś tam. Nikt tego nie zauważa, albo zauważa, ale nie dostrzeże potencjału durnoty, który się kryje w nowym pomyśle.
  • Na następnym spotkaniu temat jest już poruszany szerzej. Do ogółu dociera np. to, że nagle w redmine będą musieli wypełniać dodatkowe 5 pól i przeklikiwać task między chyba 10 statusami, więc podnoszą protest, że to bez sensu. Wtedy pada argument, że przecież na ostatnim spotkaniu zostało to ustalone. Jak my mamy funkcjonować, skoro nie honorujemy własnych ustaleń? Bądźmy poważni. Dyskusja i potem sakramentalne najpierw zastosujmy, sprawdźmy jak działa, a potem możemy zmieniać
  • większość tego nie stosuje, bo jest niewygodne, nieintuicyjne, prowadzące do błędów, kontrproduktywne. Myliłby się ten, kto z tego wysnułby wniosek, że zostało negatywnie zweryfikowane w praktyce. Skoro ludzie tego nie stosują, to jeszcze nie zostało to sprawdzone, najpierw zastosujmy, sprawdźmy jak działa, a potem możemy zmieniać. Koło się zamyka.

Rozpieprz zespołu,

Trochę przed przybyciem Księciunia, w firmie pojawił się zalążek działu Q&A. Między nami a klientem wewnętrznym (a.k.a. dziewczynami z biznesu a.k.a. Nimi) zaczął być ktoś, kto z jednej strony zbierze wymagania w jakąś spójną całość, z drugiej strony zerknie na to, co jest zrobione i przetestuje - od razu wskazując na słabe punkty. Jednocześnie jednoosobowy dział Q&A pilnował Onych, żeby testowały to, co wyszło na testy i żeby nie blokowało wdrożeń (lub nie prowokowało wdrożeń rzeczy nieprzetestowanych).

Takie proxy między nami, a Nimi zadziałały fantastycznie. Przez to, że przestałem się zmagać z rozkminianiem co poetki mają na myśli, mogłem się skupić na robocie, która aż furczała.

Księciunio ten układ rozmontował. Nie widział potrzeby. Stwierdził: rozmawiałem z dziewczynami z biznesu i wyraziły gotowość do testowania we własnym zakresie. Efekt - taski znowu zaczęły się testować po kilka miesięcy i siłą rzeczy szły nieprzetestowane na produkcję, co powodowało, że wracały do pilnej poprawki. Moja produktywność znowu spadła o kilkaset procent.

Tym, którzy zarabiali dużo poniżej średniej rynkowej, odmówił dania choćby kosmetycznych podwyżek, przez co część zespołu złożyło wypowiedzenie. Braki zostały uzupełnione zatrudnieniem ludzi za stawki rynkowe plus, co spowodowało jeszcze większy oburz w zespole i w konsekwencji wypowiedzenie na dzisiaj złożyli prawie wszyscy (także i Ci świeżo zatrudnieni).

Delegowanie zadań

Kuriozalne było delegowanie zadań. Wspomniany wcześniej Bardzo Ważny Projekt, składa się między innymi z forka forka mojego projektu. Logiczne wydawałoby się, że skoro w zespole jest jedna osoba, która cokolwiek wie o projekcie, to że ten projekt trafi do niej. Projekt jednak został przydzielony ... kolegom, którzy właśnie złożyli wypowiedzenie.

Ponieważ byli oni już jedną nogą poza firmą, zakończyło się to spektakularną klapą. BWP był na tyle zagrożony, że wszyscy dostali polecenie rzucamy wszystko i zajmujemy się Bardzo Ważnym Projektem. W tym także i ja.

Pomyślałby ktoś, że dostanę w przydziale tę część, którą robiłem już kiedyś? Jeden task tak, a potem dostałem przydział w tej części, której nie robiłem wcześniej. Zaś koledzy męczyli się z rozkminianiem tego, co ktoś wymodził na bazie mojej niegdysiejszej pracy.

Czyli zasada - każdemu to, co będzie mu łatwiej spieprzyć. Udało się, projekt jest spieprzony koncertowo!

Festiwale bezproduktywności

Księciunio postanowił robić cotygodniowe spotkania, we wtorki, o godzinie 12. Planowo pół godziny, początkowo wychodziło jednak ze dwie godziny albo i więcej. Kluczowe tematy na początku to stopka i szyfrowanie dysków. Po miesiącu, kiedy te lightmotivy spotkań się wyczerpały, na tapet wziął rejestrację czasu, a na sam koniec spotkania przerodziły się w spotkania na temat Bardzo Ważnego Projektu.

Nie ma nic dziwnego w ideii cyklicznych meetingów, bo jednak zawsze to jest okazaja do tego, żeby omówić bieżące sprawy, zgłosić jakieś problemy, ustalić wspólne rozwiązanie itd... Nie tu jednak.

Omawiania bieżących spraw - nie było, zamiast tego było rytualne przepytanie wszystkich team leaderów na temat ich działu. TL mówili jakiś ogólnik w stylu realizujemy taski po kolei i to zupełnie wystarczało. Zgłaszania problemów - także nie! Zgłaszający jakiś problem był zbywany czymś w stylu ja nie chce takich rzeczy słyszeć, to nie jest konstruktywne i do niczego nie prowadzi.

Kiedy przyszedł czas Bardzo Ważnego Projektu, ustalanie rozwiązań teoretycznie miało miejsce, problem był jednak taki, że jeżeli osoby A i B chciały ustalić jakiś szczegół, musiało to być za pośrednictwem i udziałem Księciunia. Nic nie rozumiał z tego, co uzgadnaliśmy, więc było to nieustanne tłumaczenie dziecku zasady funkcjonowania podstawowych spraw.

Jeżeli A i B udało się w jakimś rzucie determinacji uzgodnić coś, zwracając się bezpośrednio do siebie, to i tak Księciunio wkraczał na arenę i czuł się w obowiązku długo i niezgrabnie podsumować to, co A i B dogadali. Żadne ustalenie w czasie spotkania nie mogło się odbyć bez udziału Księciunia.

Spotkania były obowiązkowe, nie było mowy o tym, żeby ktoś na spotkanie nie przybył, albo się spóźnił; nie było tak krytycznej sprawy, która miałaby usprawiedliwić opuszczenie spotkania. Szczególnie kładł nacisk na to, żeby pracownicy zdalni, tacy jak ja, uczestniczyli w spotkaniu i byli na czas. Jednocześnie zupełnie nie dbał o to, co się ze zdalnym dzieje w trakcie. Na początku, w skutek "przejściowych" problemów technicznych, zdalni wdzwaniali się na telefon, który leżał na biurku. Nic nie było często przez to słychać, ani w jedną, ani w drugą stronę. Często kogoś rozłączło i nie mógl się już połączyć i w skutek tego nie uczestniczył w spotkaniu. Nic nie miało już znaczenia, jeżeli Księciunio akurat przemawiał.

Koniec końców, wszyscy zdalni po prostu się łączyli, mówili rytualne cześć, wyłączali kamerę, wyłączali mikrofon i szli do kuchni na obiad, zupełnie olewając przebieg spotkania.

Kiedy przyszedł czas na akcję wszystkie ręce na pokład do pracy nad Bardzo Ważnym Projektem, zgodnie z zasadą, że w miarę budowy socjalizmu, walka klas zaostrza się, spotkania stały się codzienne oraz dużo dłuższe. Dwie godziny wyjęte z życiorysu, samo pustosłowie, zero uzgodnień, bo wszystko trzeba było sobie uzgodnić osobo -- po spotkaniu. W momencie, kiedy dealine był dwudniowy, Księciunio zorganizował spotkanie po to tylko, żeby przez godzinę z okładem oznajmić, że bardzo nam się śpieszy, podkreślić wagę tego terminu, co on oznacza dla firmy i zapytać się jak idzie.

Nowomowa

Księciunio nie powiedział nigdy robimy ale działamy. A najlepiej podejmujemy działania, a jego ulubionym dodatkiem do każdego zdania było w funkcji czasu. A więc, nie robimy taski, tylko działamy w funkcji czasu.

Na początku swojego panowania zapytał się w tych mniej więcej słowach: jakie są strumienie technologiczne w obszarze dokumentacji?. Co jak się później okazało, w jego slangu oznacza chłopaki, jak stoimy z dokumentacją?.

Nie powiedział skupiamy się na BWP, robimy taski po kolei, tylko poruszamy się w zakresie działań operacyjnych BWP, realizujemy zadania w funkcji czasu.

Analogie z dupy

Księciuniu jest mistrzem analogii wziętych z dupy. Przez dobre dwa miesiące, na spotkaniach, i nie tylko, kształtował obraz naszego zespołu jako rakiety. I wiadomo, że jak rakieta leci, to każda śrubka musi działać, bo jak jedna śrubka tylko się obluzuje, to cała rakieta się rozpadnie.

Tak był zadowolony z tego porównania, że potrafił nas katować tym obrazem rakiety przez pół godziny, opisując nam za jej pomocą jak bardzo ważne jest, żebyśmy stosowali to, co wspólnie ustaliliśmy (patrz sposób ustalania)

Zaś na sam koniec, kiedy w końcy ktoś z góry zobaczył do czego to prowadzi i go zwolnił, to stojąc na zgliszczach wraku, który powstał pod jego rządami, rozwinął nową analogię: statek już już wypływał na szerokie wody i pojawił się wiatr wsteczny i wepchnął go z powrotem.

Lojalność

Niebezpiecznie było popierać Księciunia.

W firmie były z grubsza dwie osoby, które jako tako popierały Księciunia. Jeden to był, nazwijmy go Tołdi, który w sumie nie wiem czym się zajmował wcześniej, zaś po przyjściu Księciunia zajmował się ogólnie realizacją wizji Księciunia, poza tym od strony biznesowo-analityczno-testowej, (w zastępstwie nieustniejącego już Q&A ) obsługiwał Bardzo Ważny Projekt.

Tołdi był całym sercem z Księciuniem w jego wizjach. Wręcz wyprzedzał jego myśl. Jak Aaron był głosem i ręką Mojżesza, tak Tołdi był głosem i ręką Księciunia.

Księciunio zrekrutował dwóch programistów i z marszu jeden z nich, nazwijmy go Nowy, został Team Leadem zespołu Pythona i de-facto silnikiem pociągowym Bardzo Ważnego Projektu.

Nowy, z racji funkcji, jako tako musiał Księciunia choćby częściowo popierać w jego wizjach. A przynajmniej widać było po nim wysiłek próby zrozumienia pomysłów i zastosowania. Przez jakiś czas też zachowywał dla siebie nieprzyjazne opinie na temat Księciunia. Starał się w miarę możliwości, acz bez entuzjazu, pchać do przodu ten wózek, który dostał na barki. Jak na zastaną sytuację radził sobie bardzo dobrze.

I co się okazało? Były to jedyne dwie osoby które dostały po kieszeni, proporcjonalnie do swojego entuzjazmu.

  • Nowy - dowiedział się, że za urlop dostanie połowę wynagrodzenia. Dowiedział się w momencie, kiedy na ten urlop szedł.
  • Tołdi - został zwolniony quasi-dyscyplinarnie i nie dostał kasy za okres wypowiedzenia.

Po co i co dalej?

Zachodzi pytanie, po co w ogóle Księciunio się tutaj pojawił? Chodzą słuchy, że miał za zadanie odchudzić zespół, tylko się wymknął spod kontroli i w efekcie odchudził go do zera.

Sądzę, że jednak to krew z krwi i ciało z ciała zarządu, skondensowana emanacja zbiorowej osobowości tych wszystkich nad nami. Można powiedzieć, rzeczywistość, będąca przed Developem w ukryciu przez tyle lat, nagle nas dogoniła.

Księciunio już nie pracuje w Firmie, pewnie serfuje na falach światowego biznesu, komuś innemu robi rakiety, wypływa okrętem na szerokie wody ...